Reaktywowane przez Frankiego Banaliego w 2010 roku Quiet Riot miało cały czas pod górkę. Na samym początku problem z wokalistą (Mark Huff wyleciał za zapominanie tekstu i przez 3 koncerty zastępował go Keith St. John, po czym został wymieniony na Scotta Vokouna, a ten – na Jizziego Pearla). W 2014 roku wychodzi Quiet Riot 10, lecz jedynie w plikach MP3. Zespół się dziwi, dlaczego niefizyczny album się nie sprzedaje, więc po paru miesiącach można go dostać tylko na torrentach. Jizzy odchodzi, a do składu dołącza Seann Nicols i z tym panem zespół nagrywa Road Rage. Płyta jest gotowa do wydania, lecz Seann wylatuje, gdyż upomina się o godziwą zapłatę za koncerty i ma uwagi co do jakości miksu. Na jego miejsce wskakuje młody James Durbin, który przepisuje teksty oraz linie wokalne i słyszymy go w ten sposób na Road Rage. Line-up wydaje się stabilny, więc po wydaniu koncertówki One Night in Milan (którą zresztą opisywałem), zespół bierze się za pracę nad kolejnym albumem. Czy tutaj również coś poszło nie tak?

Otóż jak podejrzewacie – tak. Owszem, James bez problemu nagrał z zespołem album, lecz postanowił opuścić skład we wrześniu chcąc skupić się na swojej karierze solowej. Problem tym, że premiera „Hollywood Cowboys” miała miejsce w listopadzie. Przez ten czas na miejsce wokalisty powrócił Jizzy Pearl, a Frankie Banali powrócił po paru miesiącach za perkusję, gdyż od maja na koncertach zastępowali go Johnny Kelly i Mike Dupke. Jak się okazało dopiero niedawno – Frankie opuszczał koncerty z powodów zdrowotnych – dopadł go rak wątroby. Zbaczam jednak z dzisiejszego tematu, którym jest album „Hollywood Cowboys” – najnowszy album Riotów. Jak prezentuje się na tle poprzedniego wydawnictwa oraz albumów ze ś.p. Kevinem DuBrowem?

Płytkę otwierają 3 utwory, które były jednocześnie singlami promującymi płytę przed premierą. Niestety, wypadają co najwyżej przeciętnie. „Don’t Call It Love” jest strasznie zamulaste i gdy ukazało się 27 sierpnia na YouTubie – przesłuchałem, wyłączyłem i zapomniałem, że w ogóle wyszło. Riff przewodni brzmi jak żywcem wyjęty z „Saints of Los Angeles” od Motley Crue, choć konia z rzędem dla tego, kto go usłyszy, ale czemu, to o tym potem. Drugi z singli – „In the Blood” – został okraszony teledyskiem pijącym do niskobudżetowych westernów XX wieku, jak „The Good, The Bad, The Ugly”. Teledysk ładny, choć utwór przeciętny. Refren co prawda może zostać w głowie, lecz ostatnie, co mi przychodzi do głowy to to, że jest to Quiet Riot – w stylu zespołu nie pozostało nic charakterystycznego, co identyfikowało go w latach 80., a później – 90. Sytuację próbuje ratować kawałek numer trzy (i zarazem drugi wydany singiel) – Heartbreak City. Tutaj możemy zaznajomić się z syndromem, który dopadł utwory na tej płycie – „Zacznij się super, a potem rób co chcesz”. Kawałek zaczyna się świetne i zaczyna bujać słuchacza, lecz po chwili odpuszcza i zaczyna się rozpływać. Takie nie wiadomo co. Sytuację płyty ratuje utwór #4 i tym samem pierwszy nie-singiel – „The Devil You Know” – wreszcie szybka i zwarta kompozycja, która może wpaść w ucho. Jest to mój chyba mój ulubiony kawałek z płyty wzbogacony dźwiękami Hammondów Neila Citrona, który również produkował ten album. Jest to także ostatni tekst spod pióra Jacoba Buntona, gdyż na tym albumie znajdziemy kilku autorów słów. Kolejnym z nich jest Neil Turbin (tak – ten były wokalista Anthraxu z pierwszej płyty), który zapewnił nam kawałek „Change Or Die” – kompozycja fajna i jedna z lepszych na płycie. Turbin napisał dla zespołu utwór #7 – „Insanity” – słychać to dobrze, gdyż oba te utwory są szybkie, a linia wokalu jest bliska Neilowej. „Szaleństwo” samo w sobie jest również bardzo fajnym kawałkiem, a w obu kawałkach w chórkach usłyszymy również Neila Turbina.

Rodzynkiem na płycie jest kompozycja #6 – „Roll On”. Jest to bowiem klasyczny bluesowy kawałek napisany tym razem przez Augusta Younga. Nie pasuje on kompletnie do stylistyki płyty i innych utworów, lecz gdybyśmy zagłębili się w historię koncertową Quiet Riot i zamiłowania Kevina DuBrowa do zespołów takich jak choćby Humble Pie czy Small Faces, dojdziemy do wniosku, że „Roll On” równie dobrze mogłoby się znaleźć na poprzednich albumach grupy jeszcze za życia frontmana. Solidna porcja bluesa od klasycznego zespołu heavymetalowego.

Niestety, chwalenie tej płyty kończy się z kawałkiem „Hellbender”, którego słowa zostały nam zapewnione tym razem już przez Jamesa Durbina (i tak do końca). Utwór okej, ale nic poza tym – jedynie refren może zostać przez chwilę w głowie, ale nic szczególnego. Tak samo z kolejnym utworem – „Wild Horses”. Zapadł mi w pamięci jedynie dlatego, że linia wokalu w zwrotce bardzo przypomina mi „Monkey Business” od Danger Danger. „Holding On” natomiast wyparłem z pamięci – utwór do przewinięcia. Sytuację ratuje trochę „Last Outcast” – spoko kawałek z fajnym beatem perkusji i szybkim refrenem – jeśli zdecydujecie się na odsłuch albumu, to warto sprawdzić. Wydawnictwo zamyka „Arrows and Angels” i podobnie, jak choćby „Wild Horses” jest totalnie bezpłciowa i nie do zapamiętania. Tytuł pamiętam jedynie dlatego, że kojarzy mi się z „Beggars and Thieves” z Rehab – tamten kawałek również był przeciętny, ale dzięki wokalowi DuBrowa potrafił zostać w pamięci.

Nie wiem, co mam zrobić z tym albumem. Ponownie dostaliśmy coś, co nie brzmi jak Quiet Riot i coś, co jest strasznie źle zmiksowane. Tak, jak w przypadku poprzednich płyt, opiekę nad albumem sprawował przyjaciel Frankiego Neil Citron i znów niestety położył sprawę. Wokal i perkusja są wyciągnięte zbyt „do przodu” zagłuszając kompletnie riffy gitary i linie basu, które nikną w tle. Przez ten zabieg kawałki tracą na mocy i piosenki, które mogłyby kopać tyłki, są jedynie dobrymi pozycjami. Nie pomaga również wokal Jamesa, który owszem – jest dobry, ale kompletnie nie pasuje do zespołu i ma zbyt mało mocy w kawałkach, której tej mocy potrzebują. Wszystko sprawia, że płyta jest bezpłciowa oraz nudna i mimo, że jestem wielkim fanem Quiet Riot, to płytę przesłuchałem jedynie kilka razy i wątpię, że będę do niej regularnie wracał. Nie mam w niej żadnego punktu zaczepienia i nie, nie jestem zakażony wirusem „bez Kevina nie ma QR” – płytę z Paulem Shortino ubóstwiam, a wokaliści tacy, jak Mark Huff czy Scott Vokoun świetnie wpasowywali się wokalnie na koncertach. Niestety, ale w tej płycie (jak i w poprzedniej) zabrakło mocy i pomysłów od duetu DuBrow-Cavazo, którzy od 1983 do 2003, prawie że nieprzerwanie nadawali, wraz z Frankiem za garami, wyraz temu zespołowi. Pozostaje liczyć na to, że przy następnym albumie (jeśli takowy powstanie), za produkcję weźmie się kto inny, a wokalista zapewni odpowiednią moc piosenkom, które się tam znajdą.

 

 

2.5/6

Design Studio

Lorem ipsum dolor sit amet, consetetur sadipscing elitr, sed diam nonumy eirmod tempor invidunt ut labore et dolore magna aliquyam erat, sed diam voluptua. At vero eos et accusam et duo dolores et ea rebum. Lorem ipsum dolor sit amet, consetetur sadipscing elitr, sed diam nonumy eirmod.